|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
- MORZE | MARYNARKA HANDLOWA | STATKI | OKRĘTY WOJENNE | WRAKI | MARYNARKA WOJENNA | ŻEGLUGA -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wojciech T. Pyszkowski
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Colombo: Tankowanie paliwa. W lewym dolnym rogu widoczny fragment burty. Fotografia ze zbiorów Wojciecha T. Pyszkowskiego. -
|
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Święta w naszej kulturze wyjątkowe, spędzane w rodzinnym kręgu, przy suto zastawionym wigilijnym stole. Niestety, nie każdemu jest dane być wtedy z Najbliższymi. Są przecież zawody, które wymagają opuszczenia rodzinnego miasta, kraju, przebywania w zupełnie innym otoczeniu, klimacie, czy kulturze. Zawsze wtedy próbuje się stworzyć namiastkę tego, co zostało daleko, nierzadko wiele setek mil za nami. Jednak nie za każdym razem w pełni się to udaje. Nie do odtworzenia jest bowiem specyficzna atmosfera tych Świąt w oderwaniu od realiów, do których jesteśmy od dziecka przywiązani. Niech przykładem będzie zawód marynarza.
Podczas mojego niemal siedmioletniego, zawodowego życia na morzu, nigdy, powtarzam – nigdy, nie miałem szczęścia świętować Wigilii w rodzinnym domu. Colombo, Civitavecchia, Amsterdam, Dakar, Hamburg, Las Palmas. Sposób jej przeżywania zależał od długości rejsu, czasu spędzonego na morzu i od dotkliwości tęsknoty za tymi, których się zostawiło w dalekim kraju. I właśnie to powodowało, że nie zawsze Wigilia na statku przebiegała, a zwłaszcza kończyła się tak, jak randze tego Wydarzenia przystało.
Przywołam tutaj dwa wspomnienia Wigilii, które będą tego przykładem. Pierwsza, w połowie rejsu, podczas której częściowo udało się uratować charakterystyczny jej nastrój, i druga – wręcz przeciwnie.
|
WIGILIA PIERWSZA
Colombo.
Tutaj dokerzy skończyli pracę o dwunastej w południe. Udało im się uciec przed granatową czernią chmur. Na próżno szukałem w ich sylwetkach znajomego ruchu opatulonych przed zimnem postaci. Rozgrzane słońce przewalało się powoli nad zachodni brzeg Cejlonu. Przed restauracją Chińczyka kupowały świąteczne życzenia zeuropeizowane Singalezki. Ciemni ludzie błyskali bielą płóciennych koszul i oferowali najrozmaitszą wigilijną tandetę. Pracowite, targowe popołudnie wydobywało na dzienne światło bambusowe piszczałki, słonie, kościane ptaki, „zapach wschodu”, noże, kubki, sztuczne kwiaty i wachlarze. W wystawowych szybach magazynów pocili się w czerwonych futrach święci Mikołajowie.
|
|
Deszcz spływa po zielonkawym trapie. Moczy rzędy beczek z kokosowym olejem. W mesie zapalono już światła i można dokładnie zobaczyć niską, plastykową choinkę. Stoi na kredensie, ubrana w puchową watę i anielskie włosy. Na bombkach błyszczą domki z dachami przysypanymi śniegiem.
Gdy wchodzę do środka, wszyscy już siedzą za stołami. Siadam za jednym z nich, dodatkowo zrobionym na tę okazję przez Cieślę. Wkrótce powinien przyjść Kapitan i złożyć wszystkim życzenia. Potem będziemy dzielić się opłatkiem. Kapitan powie: „życzę wszystkim jak najweselszych świąt, powodzenia w życiu prywatnym i w naszej pracy”, albo coś w tym rodzaju.
Podnosimy kieliszki i wypijamy świąteczny toast. Z talerzyków znikają pokruszone białe opłatki, które otrzymaliśmy w listach. Każdy składa po cichu życzenia swoim najbliższym. Na stole zmieniają się potrawy. Zmieniają się także butelki. Rozmowy przybierają na sile i ktoś zaczyna śpiewać. Ze zdziwieniem rozpoznaję kolędę…
Jem smaczne kluski z makiem. Takie same robiła zawsze na święta babcia. Robiła również wiele innych smacznych rzeczy. Na Wigilię szliśmy wszyscy do niej – ja, siostra i rodzice. W największym pokoju świeciła olbrzymia choinka, obciążona niewiarygodną ilością zabawek. Sięgała sufitu, a do jej gałązek przyczepione były najprawdziwsze świeczki…
W mesie jest już bardzo gorąco. Siedzę, tępo wpatrzony w talerz z resztkami smażonego karpia. Karp dziwnie faluje i staje się podejrzanie podobny do flądry. Potem urasta spora górka pierogów z grzybami. Szef Kuchni, w białym fartuchu, na chwilę odrywa się od pracy.
– No jak, wszystkim smakuje? – pyta. Widać już po nim, że wypił sporo świątecznych toastów. – Jak coś zabraknie, to mówcie, a jak będzie coś niedobrego, to też powiedzcie.
Ktoś wtyka mi do ręki kieliszek i życzliwie wznosi toast na cześć Szefa. Piję ze wszystkimi. Jest przecież za co mu dziękować. Ten ktoś znowu skwapliwie napełnia mój kieliszek:
– Chodź, wypijemy za tych, „co na lądzie”! Ci „na lądzie” najprawdopodobniej piją za tych „co na morzu”. Rozpoznaję w nim Trzeciego Oficera.
– Wiesz, mam cholerną ochotę zburzyć to wszystko – mówi – Cholerną ochotę. Chciałbym tych wszystkich – Zakreśla ręką szeroki łuk – opieprzyć, obrzucić najgorszymi przekleństwami. Z czego oni się tak cieszą?
Słucham i nie wiadomo dlaczego skupiam swoją uwagę na twarzy żony Szefa. Trzeci ciągnie: – Wiesz, jak ja się teraz czuję? Tak jak… jak na obcej planecie. O właśnie, jak na obcej planecie…
Szefowa siedzi bokiem przy sąsiednim stole. Widzę teraz kawałek jej obfitego biustu i profil. Śmieje się. Jest bardzo przeciętna, ale, cholera, zaczyna mi się podobać.
Krótko ostrzyżony Steward balansuje miedzy stołami z miską kapusty.
– Buono natale, buono natale. Seniorina, prego prego! – Tylko po jego oczach widać, jak bardzo jest pijany. – Seniorina!
Szefowa śmieje się jeszcze głośniej.
– Cisza! – krzyczy Ochmistrz – teraz Cieśla opowie nam, jak to u Borków straszyło!
– Muchio problema! – drze się Steward. Bosman wstaje i wyciąga go na korytarz. Stoją przez chwilę oparci o szot, a potem Steward powoli opada na ziemię.
– No Cieśla, jak to u Borków straszyło?
Cieśla gładzi błyszczącą łysinę i zaczyna:
– Z bratem mieliśmy czterdzieści królików. Co się samica okociła, to te małe dzień, dwa pobyły i giną. I tak co tydzień. Samica kociła się nieraz dwa razy w tygodniu, a te małe giną i giną. Zastanawiamy się z bratem, co to może być. Czy stara je zjada, czy nie? Ale to jest niemożliwe, małych za dużo. A tu raz przyuważyliśmy w końcu starego kota matki, Burka.
– Nie przesadzasz, Cieśla, kot?
– No jak Boga kocham!
– Nie wierzę! – ochmistrz celowo robi minę niedowiarka.
Cieśla odwraca się na krześle i wali pięścią w piersi.
|
– Jak Boga kocham, kot!
Śmiech.
– No dobra. I co dalej, Cieśla?
– Naradzamy się z bratem, co z tym kotem zrobić. Złapaliśmy go. W domu jak raz nikogo nie było. Ojciec był szewcem i jak to szewc, lubił popić. Wiedzieliśmy, gdzie wódkę chowa. Ulaliśmy wódy do butelki. Matka miała naparstek do szycia. Ten naparstek wzięliśmy i zaczęliśmy kota karmić wódą. Brat, starszy o trzy lata, mówi: „Ja go będę trzymał, a ty będziesz lał”. Kot zaczął parskać. Za pysk go nie można chwycić, bo gryzie. Biorę więc kij, między zęby kotu i wlewam wódę naparstkiem. Wije się ten kot i jak nagle zrobi salto! Z sufitu na ścianę, ze
|
ściany na brata. My po kątach. Zobaczył okno i w to okno! Zostawił z okna drzazgi.
My z bratem chodu i w porządku. Po jakimś czasie brat starszy mówi: „Idź i zobacz, co się koło domu dzieje”. .
Poszedłem i patrzę – pod oknem kupa ludzi. Taka stara Bazanka po coś szła i jak raz, przechodziła pod oknem, a kot z tymi szybami wpakował się na tą kobitę.
Bazanka zemdlała i przewróciła się. Potem Bazanka siada mokra, bo ludzie cucili ja wodą.
Pytają się: „Powiedz, co ci się stało?”.
A ona: „Oj, oj! Jakieś złe od Borków wypadło, jakieś złe!”
– Nie mów?!
– Tak było! Koło nas była studnia. Wszystkie baby brały stamtąd wodę. A teraz, draka! Koło Borków trzeba przechodzić, a tam straszy. Żadna kobita nie chce teraz tamtędy przechodzić.
Cieśla kończy i otwiera butelkę piwa. – Aleś się zalał, Cieśla! – klepie go Ochmistrz.
Cieśla znowu tłucze się pięścią w piersi.
– Jak Boga kocham, tak było!
Potem poprawia sobie wianuszek pozostałych włosów. Nie biorę już udziału w ogólnej wesołości. Wstaję i wychodzę powoli na pokład.
|
|
Colombo: Autor i riksza. Fotografia ze zbiorów Wojciecha T. Pyszkowskiego. .
|
WIGILIA DRUGA
Dakar.
Kurz, zgiełk, upał, znany już port. Nie mam po co wychodzić do miasta. Przez przeszło rok pływania na tej linii poznałem tutaj każdy zakamarek. Znikła atrakcyjność podróży i wycieczek w głąb lądu. Pozostał szary obowiązek, cięższy od zwykłej pracy przeciętnego śmiertelnika. Mamy za sobą dwu i półmiesięczny rejs na Zachodnią Afrykę, który miał się zakończyć w kraju, przed świętami Bożego Narodzenia. Tymczasem brak ładunku do Polski w drodze powrotnej sprawił, że po zostawieniu reszty cargo w Belfaście, skierowano nas pod balastem do Hamburga. Do ostatniej chwili łudziliśmy się nadzieją, że tam coś dostaniemy do Polski. Niestety, Agent przyniósł wiadomość, że cały następny załadunek przewidziano poza krajem. Wątła nadzieja prysła. Zastąpił ją żal, złość, rezygnacja. Żeby chociaż od początku było wiadomo… Człowiek nastawiłby się z góry na blisko półroczną wegetację. A tutaj, powrót do Europy, nadzieja na bliskość kraju i… cholerny pech!. Wróciliśmy więc do Afryki po raz drugi w tym rejsie. Miało to wszystko swoje konsekwencje. W jakiś sposób ten stres musiał znaleźć swoje ujście…
|
* * *
|
|
Stoję przy trapie i patrzę na mrowiący się tłum czarnych robotników. Wśród nich są także portowi obwiesie, żyjący z nielegalnego handlu z załogami statków. W każdym afrykańskim porcie istnieje zorganizowana siatka «byznesiarzy». Przekupuje strażników i Customs, może więc działać bezkarnie i jawnie. Dostrzegam kilku z tutejszego gangu. Siedzą w cieniu, dosyć dobrze ubrani, leniwie drzemiący na workach z cukrem. Jakoś nie kwapią się z wejściem na statek i węszeniem po korytarzach z tradycyjnym: «no byznes? wiski, dżin, krema, prastara?».
Wieczorem ma odbyć się Wigilijna Wieczerza. Jeszcze jedna, spędzona poza krajem, pozbawiona podniosłej wymowy. Jestem w podłym nastroju. Czuję się wyjątkowo przybity. Po prostu nie chce mi się żyć.
Służbę mam objąć dopiero po dwunastej w nocy. Tablica «załoga na burcie» wystawiona na godzinę czwartą rano. Mam więc cały wieczór do swojej dyspozycji. Wiem już, jak go spędzę. Zapiję się do nieprzytomności, jak świnia, z całą premedytacją. Nie starcza mi już woli na dotrzymanie obietnicy, że tym razem święta spędzę na trzeźwo.
Wigilia odbywa się tradycyjnie w mesie oficerskiej. Przychodzą wszyscy wolni od wacht. Potraw jest dosyć dużo. Trochę wódki, wina. Jest także prawdziwa choinka. Część oficjalna trwa bardzo krótko. Okolicznościowe przemówienia, życzenia a potem już każdy zajmuje się sobą. Tworzą się towarzyskie kręgi, wybuchają rozmowy, padają toasty. Pojawiają się także nowe, nieprzewidziane przez Ochmistrza, butelki wódki.
|
Port w Dakarze: Robotnik portowy. Zbiory Wojciecha T. Pyszkowskiego. .
|
Przez dłuższą chwilę śpiewamy nawet kolędy. Ale nie brzmią tak jak w domu, wśród rodziny, przy własnej choince. Dlatego w końcu zamierają i tylko od czasu do czasu ktoś tam wyskakuje z przyśpiewką, która nie ma już nic wspólnego z Wigilią. .
|
Piję razem z innymi. Mam już porządnie w czubie, ale to jeszcze na dzisiaj za mało. Wódki na stołach już nie ma, towarzystwo powoli opuszcza mesę. Uroczystość kończy się, ale tylko pozornie. Jej dalszy ciąg, bardziej prywatny i nieskrępowany, wybucha po kilku minutach w poszczególnych kabinach.
Schodzę do kabiny motorzystów. Jest niewielka i przyciasna. Takie M-zero dla dwóch osób. Wita mnie rozentuzjazmowany gwar, dym papierosów i charakterystyczny zapach piwa. Z trudnością wciskam się w napchany tam jakimś cudem tłumek. Chlamy piwo i «tropikana łajn» - wino tropikalne, zagotowane z cukrem i goździkami. Mordercze dorzynanie się, grożące nazajutrz kacem, o którym lepiej nie myśleć.
|
|
Port w Dakarze: Robotncy portowi. Zbiory Wojciecha T. Pyszkowskiego. .
|
Heniek chwyta gitarę. Brzdąka coś na niej i po chwili śpiewamy na całe gardło, co chwila zmieniając słowa i melodię. Na stole stoi zagrycha. Ciasto, kiełbasa i półmisek z rybą po grecku. Na ścianach wiszą afrykańskie maski. Jedna z nich jest wyjątkowo duża i ma wyjątkowo, wprost nieprzyzwoicie uśmiechniętą gębę. Ten idiotyczny uśmiech denerwuje mnie. Chwytam tort i pakuję w rozdziawiony pysk. A potem jeszcze poprawiam porcja ryby po grecku. O tak, teraz jest już znacznie lepiej. Po brodzie maski ścieka rdzawy płyn, zmieszany z czekoladowym kremem. Wyłupiaste, bezdenne oczy mają teraz beznadziejnie głupi i wystraszony wyraz.
Obok maski, tuż nad hipressem, wisi fotografia nagiej dziewczyny. Z rozstawionymi nogami i sterczącymi piersiami, zakończonymi olbrzymimi sutkami. Jest niesamowita w tym wyuzdaniu, z twarzą ukrytą w długich włosach. A zresztą, mniejsza o twarz... Fotografia rozpala wyobraźnię. Piersi, biodra, płaski brzuch i to centrum, magnes, piekielna żądza.
Ogarnie mnie bezsilna wściekłość. Rzucam się na ten obraz, martwy przedmiot, drę na drobne kawałeczki. A potem oblewam winem i patrzę z mściwą satysfakcją, jak przekształca się w mokrą, bezkształtną masę.
Towarzystwo w kabinie jest już kompletnie zalane. Ględzą teraz coś, obejmują się, brzdąkają bez sensu na gitarze. Intonuję pijacką piosenkę: «nastroim gitaru na job twoju mać!...» Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozmowy nagle milkną i teraz wszyscy, z zadziwiającą składnością, zaczynają śpiewać, na całe gardło: «pajdiom na ulicu diewoczki jebat`…».
|
|
Port w Dakarze: Robotncy portowi. Zbiory Wojciecha T. Pyszkowskiego. .
|
|
|
Pukanie do drzwi. Zagląda Bosman. Wyciągają się ręce, las rąk. W mgnieniu oka Bosman zostaje wciągnięty do wnętrza. Czy ma na to ochotę, czy nie, wtapia się w pijacki organizm, teraz już mniej ruchliwy, jakby nieco senny. Jeszcze tylko Murzyn, który napatoczył się w korytarzu, zostaje zmuszony do wypicia butelki wina i hałas ucicha. Heniek zasypia na półmisku z rybą po grecku a ja, resztkami świadomości, idę na górę, do swojej kabiny. Po drodze mijam rzygającego Murzyna.
Nazajutrz budzę się, kiedy statek już jest w morzu. Przespałem manewry i morską wachtę. Kompletne dno, łeb jak szafa, kac, niesmak, zmarnowana Wigilia. Uroczystość, którą szargam po raz czwarty...
|
.NO CÓŻ, BYĆ MOŻE TO DRUGIE WSPOMNIENIE WYDA SIĘ SZOKUJĄCE, ALE TAK WŁAŚNIE BYWAŁO. ŻYCZĘ WSZYSTKIM WESOŁYCH, ZDROWYCH I RODZINNYCH ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA!!!
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Opublikowano 23 grudnia 2018
|
________________________________________________________________________________________
|
|
Facta Nautica dr Piotr Mierzejewski .
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|