|
|
|
|
|
|
|
|
|
- MORZE | MARYNARKA HANDLOWA | STATKI | OKRĘTY WOJENNE | WRAKI | MARYNARKA WOJENNA | ŻEGLUGA -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
- -
|
|
|
|
|
Wojciech T. Pyszkowski
|
|
|
|
Kpt. ż.w. Robert Zahorski
|
|
Autor wspomnień (drugi z prawej) jako instruktor na DARZE POMORZA. --
|
|
|
Przed paroma dniami DAR MŁODZIEŻY wypłynął w podróż dookoła świata. Żałuję, że nie ma mnie na jego pokładzie. Chętnie wybrałbym się w ten rejs, znowu smakując wielką, morską przygodę na fregacie. Niestety, nie „te” lata i nie ten czas...
Pozostały mi wspomnienia.
Wertuję zapiski z czasów mojej młodości, kiedy wkrótce po uzyskaniu dyplomu ukończenia Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, los ponownie związał mnie z DAREM POMORZA.
Był rok 1967. Z pewnością nie wszyscy pamiętają, że DAR POMORZA wyruszył wtedy ze słuchaczami I roku Szkoły Morskiej w nietypowy rejs szkoleniowy - pierwszą po wojnie podróż przez Atlantyk. Miał przed sobą nie lada wyzwanie – pokonać Atlantyk w kierunku zachodnim na samych tylko żaglach, bez użycia silnika. Celem był Montreal, a okazją 100-lecie powstania Konfederacji Kanadyjskiej oraz wystawa Expo`67. Wyjście w morze nastąpiło 12 kwietnia. 22 kwietnia DAR zawinął do Dover i po dwudniowym postoju wypłynął do Santa Cruz, docierając tam 5 maja. Nie był to jeszcze zasadniczy etap podróży. Dopiero Santa Cruz stało się punktem wyjściowym do Skoku przez Atlantyk, ponieważ tam można było złapać w żagle pchający na zachód passat.
Miałem wtedy szczęście być członkiem załogi DARU, piastując stanowisko instruktora jednej z wacht. Komendantem był legendarny kapitan Kazimierz Jurkiewicz. Sporządziłem wówczas dziennik podróży w tamtą stronę. Pragnę przytoczyć jego urywki.
Santa Cruz, 8 maja, 1967 r. Jest już prawie całkiem ciemno. Szybko zapadający zmierzch zapala pojedyncze światła nad opustoszałą keją. Słońce już dawno zniknęło za rozgrzanym horyzontem. O tej porze żaglowce nie powinny opuszczać portów. Santa Cruz pogrąża się w rozgorączkowanym, przedwieczornym ruchu. Jestem znów na DARZE POMORZA, tym razem jako instruktor w rejsie szkoleniowym z pierwszym rocznikiem Szkoły Morskiej. Stoimy w szeregu na pokładzie, zwróceni twarzami do miasta. Przed chwilą zabrzmiał dzwonek alarmowy i rzucono już pierwsze cumy. Czekamy jeszcze, aż zejdą ze statku spóźnieni goście. Po kilku minutach wychodzi z kubryku trzynastoletnia dziewczynka. Odprowadzający ją marynarz całuje serdecznie jej policzki. Dziewczynka płacze. Mówi coś przez łzy, w łamanym niemieckim języku. - Kto to jest? - pytam stojącego obok mnie Bosmana. Bosman dokładnie nie wie. - To Józefina - odpowiada. - Była na statku razem z ojcem. Dzisiaj też z nim przyszła. Chce popłynąć razem z nami, dlatego płacze. Józefina stoi już na kei razem z ojcem. Starszy, trochę pijany człowiek tuli ją niezdecydowanie i wymienia ostatnie pożegnalne słowa z załogą. Padają mieszane, niemiecko-fińskie wyrazy. Józefina szlocha. Po jej mokrej twarzy spływają łzy. Nagle wyrywa się i szybko wbiega z powrotem na pokład. Chwyta marynarza za rękę i gorączkowo o coś błaga. Jest mi bardzo przykro. Nie lubię patrzeć na płaczące dzieci. Kucharz, oparty o reling, mówi: - Ona nie chce zostać w Santa Cruz. Musi być jej bardzo źle. Ojciec bez przerwy pije, a matka zginęła w wypadku samochodowym. Była Finką, a ojciec to Niemiec, urodzony w Związku Radzieckim. W oczach małej Józefiny maluje się rozpaczliwa nadzieja. Rozumiem ją doskonale. Obce miasto, brak matki i rodzinnego ciepła. Tutaj, na statku, zetknęła się z niekłamaną serdecznością i może po raz pierwszy od wielu miesięcy ujrzała przyjazne twarze. Niestety, czas szybko mija. Musimy opuścić port. Komendant, zniecierpliwiony, woła: - Kończcie już pożegnanie! Józefina, płacząc, schodzi na keję. Ojciec znowu przyciska ją do siebie bezradnym gestem. Wygląda na całkowicie otępiałego. Stoi nieruchomo i nawet nie próbuje jej pocieszać. Jest coś przerażająco beznadziejnego w tej smutnej scenie. Wszyscy wiedzą przecież, że niemożliwa jest teraz podróż Józefiny do Polski. Świat dorosłych jest wyjątkowo bezwzględny. DAR powoli odchodzi od kei. Za burtą wyrasta coraz szersza przestrzeń czarnej wody. Machamy Józefinie, która kiwa nam pożegnalnie ręką i znika z ojcem za stojącym nieco dalej statkiem. Oddychamy z ulgą. - To musiało być dla niej ciężkie przeżycie - mówi Bosman. - Chciała robić na statku wszystko. Podawać do stołu i sypiać na krześle. Byleby tylko z nami popłynąć. Jesteśmy już ponad sto metrów od nabrzeża. Łańcuch kotwiczny miarowo odciąga statek coraz dalej. Wtem, na kei znowu pojawia się drobna sylwetka dziewczynki. Musiała wyrwać się ojcu. Biegnie szybko i zatrzymuje się tuż nad krawędzią basenu. Kilkakrotnie nabiera rękoma rozmach i skacze do wody. Chwila osłupienia trwa bardzo krótko. Z relingu odrywa się dwóch ludzi i płynie dziewczynce na pomoc. Szybko przesuwamy trap na lewą burtę. Józefina wynurza się na powierzchnię i pewnymi, zdecydowanymi rzutami rąk płynie w kierunku statku. Spotykają się w połowie drogi. W minutę później, podpływa motorówka pilotowa. Widzę z daleka, że dziewczynka gwałtownie usiłuje wyrwać się i znowu skoczyć do wody. Na kei czeka już policjant. Ojciec znikł bez śladu… Z dziwnym żalem opuszczamy Santa Cruz, to niespokojne miasto, wpięte w brunatne skały. Żegnamy także małą Józefinę, której dziecięce serce wykluczyło możliwość rozłąki. Przed nami cztery tysiące mil podróży. Trzydzieści dni nieustannej obecności atramentowej fali Atlantyku. Jutro, najprawdopodobniej postawimy żagle.
Atlantyk, 9 maja, 1967 r. Pierwszy dzień podróży. Właściwie niczym nie różni się od dni krótkich morskich przelotów. Gdy wypływaliśmy z Gdyni, mówiono: - DAR POMORZA idzie do Montrealu, czeka go skok przez Atlantyk! Szumnie i poważnie to brzmiało. Przecież sam Montreal nie jest aż taką atrakcją, a „skok” to nic innego, jak nieco dłuższy pobyt w morzu. Czekają nas przecież zwykłe trudy, jakie towarzyszą każdemu rejsowi. Chociaż termin zawinięcia do portu jest rzeczywiście wyjątkowo odległy i teraz lepiej nie zastanawiać się nad nim. Mamy stanąć przy kei dopiero 10 lub 15 czerwca. W rejsie jesteśmy całkowicie zdani na kaprysy pogody. Mały, pomocniczy silniczek „MANN” nie bardzo może poradzić sobie z przeciwnym wiatrem. Wątpliwa jest także jego pomoc podczas sztormu. Całą nadzieję pokładamy więc w żaglach. Z resztą, takie jest założenie - pokonać Atlantyk wyłącznie na żaglach. Sprawują się one niejednokrotnie znacznie lepiej, niż dobre silniki okrętowe. Mają bardzo ważną zaletę - przy sprzyjającym wietrze stają się niezawodne. Prędkość DARU może wtedy dochodzić nawet do 17 węzłów. Dzisiejsza pogoda nie należy do zbyt pomyślnych. Włóczymy się mila za milą i dopiero przed godziną straciliśmy z oczu Gran Canarię i Tenerifę. Musimy zejść przynajmniej pięć stopni na południe. Złapiemy wtedy skręcające w prawo wiatry Wyżu Azorskiego i znajdziemy się w zasięgu oddziaływania pasatów. Pięć stopni to trzysta mil - dwa i pół dnia podroży przy dotychczasowej prędkości. Motorowce, udające się z Europy Zachodniej do Ameryki, idą przez Atlantyk najkrótszą drogą, po tzw. ortodromie. W ten sposób znacznie zyskują na czasie. Nie mogliśmy pójść w ich ślady, ponieważ wieją tam przeciwne, północno-zachodnie i zachodnie wiatry. Wykorzystamy je w drodze powrotnej. Wyż Azorski zlokalizował się w rejonie średnich szerokości Północnego Atlantyku. Jest on stałym ośrodkiem wysokiego ciśnienia, najaktywniejszym w miesiącach letnich. Na około trzydziestym stopniu szerokości północnej spotyka się z północno-wschodnim pasatem i tworzy dogodne warunki dla żeglugi pod żaglami. Oczywiście granica ta jest ruchoma i może ulegać rozmaitym zakłóceniom. Znajomość prądów i rozkładu ośrodków wyżowych i niżowych, doprowadziła do powstania tzw. południowej ruty żaglowców. Była ona wykorzystywana przez słynne klipry, idące z ładunkiem do Ameryki. Biegła od ujścia Kanału La Manche, wzdłuż Hiszpanii, Wysp Kanaryjskich, Zachodniej Afryki i zakreślała spłaszczony łuk w kierunku Nowego Jorku. Rutą tą posłużymy się tylko częściowo. Teoretyczne założenia podróży przewidują kursy bardziej skierowane ku północy. Rokowania są, jak dotąd, pomyślne. Sprzyjająca pora roku, dobra pogoda i zadowalający stan techniczny statku. Zobaczymy, jak potoczą się wypadki w praktyce.
Atlantyk, 12 maja, 1967 r. Szer. 25°00’N, dł. 018°50’W Ciągle jeszcze płyniemy w kierunku południowym. Nie jest to dla nas dobre. Tracimy cenne doby w poszukiwaniu odpowiedniego wiatru. Można było oczywiście zwinąć żagle, włączyć silnik i podterkotać parędziesiąt mil. Uwłaczałoby to jednak dobremu imieniu żeglarza. Komendant zdecydował się nawet położyć statek na kurs 160°. Pogoda jest nieskazitelna. Słońce całymi dniami prześwietla jasnogranatowe fale i wyławia pojedyncze stada ciemnych ryb. Na pokładzie nie czuje się jednak gorąca. Rozwinięte żagle rzucają na deski ruchome cienie. Nieliczne, jaskrawo żółte skrawki pokładu, oblężone są przez odpoczywających chłopaków. Ich skóra szybko nabiera brązowej barwy. Na lądzie mianem pogody na ogół zwykło się popularnie określać stan nieba. Jeśli świeci słońce, mówi się - bardzo ładna pogoda. Jeśli niebo jest zachmurzone albo pada deszcz, ludzie stwierdzają - jest wyjątkowo brzydko. Dla nas dobre warunki atmosferyczne to raczej spokojne morze i mocny wiatr z dogodnego kierunku. Wygląd nieba nie odgrywa większej roli. Bardzo często silne zachmurzenie jest zwiastunem wyżu. Teraz statek kołysze się z boku na bok. Są chwile, kiedy płócienny wiatromierz smętnie zawisa na ruchomym pierścieniu. Wtedy prędkość maleje do zera i żagle klapią, jak mokre prześcieradła. Nie pomaga nawet konspiracyjne „kopnięcie” silnikiem. Statek rusza z miejsca, ale zaczyna łapać wiatr od przodu. Dopiero po południu dzwonek alarmu manewrowego ogłasza, że zaczyna się coś w końcu dziać. Wybiegam na pokład i zajmuję wraz z wachtą stanowisko pod fokiem, przednim masztem. Przygotowanie do zwrotu przez rufę. Reje środkowego, grotmasztu, wędrują na trawers, prostopadle do diametralnej statku. Wachta służbowa przebrasowuje stopniowo ostatni, krojcmaszt, na lewą burtę. Wiatr zaczyna systematycznie odpychać rufę w lewo, a dziób kładzie się na kurs 325°. Teraz jeszcze trzeba przebrasować na prawy hals grot i fok. To właściwie już wszystko. Milkną gwizdki instruktorów i pospieszny tupot nóg. Wachty szybko klarują porozciągane po pokładzie liny i powracają do swoich zajęć. Kurs 325° za wcześnie. Znowu zejście z przewidzianej trasy i strata przynajmniej dwóch dób. Zmusił nas do tego niewielki ośrodek niskiego ciśnienia. Wytworzył się między południowym wybrzeżem Hiszpanii a Wyspami Kanaryjskimi i odciągnął wiatr w swoim kierunku. Jak tylko będzie można, znowu położymy się bardziej na południe. Usiłuję nie wierzyć w marynarskie przesądy. Czasem jednak zadaję sobie pytanie, czy tak pechowy początek nie jest jednak wynikiem dziwnego zdarzenia w Santa Cruz?
Atlantyk, 14 maja, 1967 r. Szer. 24°30’N, dł. 021°30’W Dzisiejszy dzień możemy zapisać jako punkt zwrotny w naszej podroży. Neptun ulitował się nad zwisającymi smętnie żaglami. Już wczoraj zmiana kursu na 240° utwierdziła nas w przekonaniu, że wkrótce na dłużej położymy się bardziej na północny zachód. I rzeczywiście, zwrot odbył się po cichu, w środku nocy. Sternicy dali ster prawo na burtę, kierując statek na kurs 280°. Żagle wybrzuszyły się i log wskazał prędkość ok. 8 węzłów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, powinniśmy iść tak aż do 040-048° długości zachodniej. Potem, już prosto na ujście rzeki Świętego Wawrzyńca. Jest już bardzo ciepło. W ciągu dnia temperatura powietrza dochodzi do plus trzydziestu stopni Celsjusza. W kabinach, mimo pracującego bez przerwy wentylatora, panuje lepki zaduch. Większość kabin oficerskich znajduje się tuż nad linią wodną. Podobnie jest z uczniowskim międzypokładem. DAR, idąc pod żaglami, przeważnie nabiera stałego przechyłu. Wtedy fale obmywają okrągłe szyby i napełniają pomieszczenia zielonkawym światłem. Otwarcie bulaja grozi wdarciem się wody do wewnątrz. Ciepło w ciągu dnia ustępuje nocnym, wilgotnym chłodom. Trzeba wtedy założyć czapkę i wacianą kurtkę. Wszystkie zewnętrzne części statku pokrywają się śliskim nalotem. Powodem tego jest chłodna w ciągu lata powierzchnia wody, nagrzane powietrze i brak lądu na przestrzeni setek mil. Jest to normalne na oceanie na tych szerokościach. Jak zwykle, podczas długich rejsów trudno odróżnić powszednie dni od dni świątecznych. Właściwie uprzedza o tym tylko kalendarz. W święta również obowiązują wachty, a więc osiem godzin pracy. Nie wykonuje się tylko robót, wymagających wysiłku fizycznego. Niedziele są odpoczynkiem dla uczniów i załogi pracującej na tzw. dejmance. Właśnie dzisiaj jest niedziela. Potwierdził to niezbicie wyświetlony wieczorem film. Rozwieszono na pokładzie ekran, ustawiono krzesła i można było na chwilę zapomnieć o panującej za burtą ciemności. Uczniowie rozłożyli się wygodnie ze zwiniętymi hamakami pod głową.
Atlantyk, 17 maja, 1967 r. Szer. 25°50’N, dł. 029°40’W Systematycznie idąc na zachód, cofamy się w czasie w stosunku do naszych długości geograficznych. Wiąże się to z podziałem kuli ziemskiej na strefy czasowe. Na każde 15 stopni długości przypada jedna godzina. Przez miejscowość Greenwich przechodzi południk zerowy. Na wschód i na zachód, po 7,5 stopnia od niego, ciągnie strefa, od której liczony jest czas na całym świecie. Zegary statkowe wskazują więc teraz o trzy godziny wcześniej niż w Polsce. Ta pozorna strata zostanie odrobiona w drodze powrotnej. Mamy poza sobą dopiero 920 mil. Jest to mało w stosunku do ilości spędzonych w morzu dni. Jeśli jednak utrzyma się prędkość z ostatnich dób, w Montrealu będziemy za niecały miesiąc. Średnia prędkość DARU zamyka się teraz w granicach 6 - 7 węzłów. Bardzo dotkliwie daje się odczuć brak dostatecznej ilości wody. Mimo że w Santa Cruz odnowiony został jej zapas, trzeba w znacznym stopniu ograniczyć jej dzienne zużycie. Komendant wydał w związku z tym odpowiednie zarządzenia. Regulują one godziny korzystania ze słodkiej wody sanitarnej. Można więc myć się rano tylko od godziny 7 do 8, a wieczorem między 20 i 21. Kąpiel morska nie wchodzi w rachubę. Zasolenie Atlantyku waha się od 32 do 38 promili. Najmniejsze nawet zadrapanie nieprzyjemnie piecze i wymaga opłukiwania zwykłą wodą. Właśnie na zachód od Wysp Azorskich, gdzie się teraz znajdujemy, zasolenie jest największe. Przy wiejących od kilku dni północno-wschodnich wiatrach, podróż przebiega bardzo spokojnie. Sprzyjają one założonym kursom i nie zachodzi konieczność ciągłego przebrasowywania poszczególnych rei. Tylko na wachtach wieczornych zwija się żagle na bombramach. Tak każe stary, żeglarski zwyczaj. Zwiększa to bezpieczeństwo nocnej żeglugi w razie niespodziewanych szkwałów.
Atlantyk, 19 maja, 1967 r. Szer. 27°00’N, dł. 034°10’W Jesteśmy zagubieni w wilgotnej przestrzeni. W promieniu wielu dziesięciu mil nie można znaleźć żadnego statku. Już dawno przyzwyczaiłem się do widoku bezmiernej, opływającej burty wody. Bardzo często zastanawiam się, czy byłby mi obcy jej monotonny plusk, gdybym nie stał się marynarzem. Witałem dzisiaj słońce. Był to najzupełniej normalny wschód słońca. Taki, jaki spotyka się we wszystkich miejscach na ziemi. Tak samo oświetlał czerwienią najpierw widnokrąg. Potem rozjaśniał przyciemniony granat nieba i zarysowywał błękit żółtawymi smugami. Słońce bardzo szybko daje początek dniom. Stałem na rufie i patrzyłem na coraz wyraźniejsze kontury masztów. Morze ogarnął całkowity spokój. DAR obudził się dopiero półtorej godziny później. Najpierw na pokład wyszła wachta, mająca objąć o ósmej służbę. Wychowawca ustawił uczniów w szeregu i sprawdził stan zwiniętych hamaków. Później podzielił ich na trzy grupy i, w ramach gimnastyki, posłał na wanty. Wiem doskonale, co czuje człowiek, wyrwany gwałtownie ze snu i drapiący się w głowę pod wysokim masztem. Raczej nie wita z radością tych czekających go czterdziestu kilku metrów. Zaczyna intensywnie szukać wyjścia z kłopotliwej sytuacji. Idzie więc do wychowawcy i melduje o rozmaitych dolegliwościach, udaje się nagle do WC, albo w połowie want przechodzi na drugą stronę masztu. Trzy lata temu i ja zbierałem kary za niechętny stosunek do porannej wspinaczki. Wychowawca spisał kilku pechowców i poszedł do swojej kabiny. Potem rozpoczęli wędrówkę przez pokład stewardzi. Nieśli z kambuza śniadanie do mesy oficerskiej. O wpół do ósmej wstała następna wachta. O ósmej nastąpiło podniesienie bandery i rozpoczęcie normalnego dnia zajęć. Pozostało jeszcze dużo prac, przygotowujących statek do wizyty w Montrealu. Starszy Oficer przedstawił program najważniejszych zadań. Mają być wykonane najpóźniej do końca maja. Czasu jest więc niewiele, toteż trzeba dać z siebie maksimum wysiłku. Główną siłę wykonawczą stanowią uczniowie. Zajęcia konserwacyjno-okrętowe są objęte planem praktyki. W przyszłym, samodzielnie wykonywanym zawodzie, przyda się zawierana teraz znajomość ze skrobaczką i kubełkiem farby. Trzeba więc ostukać i pomalować wewnętrzną stronę burt. Przejrzeć stan masztów i naprawić ewentualne uszkodzenia. Odnowić pomieszczenia w międzypokładzie, itp.
Atlantyk, 21 maja, 1967 r. Szer. 29°00’N, dł. 041°30’W Niejednokrotnie już spotykałem się z nazwą Morze Sargassowe. Brzmiała bardzo egzotycznie i pociągała swoją niezrozumiałą tajemniczością. Byłem zdumiony - jak to w rzeczywistości jest, morze na środku Atlantyku? Nie przypuszczałem, że będę miał kiedyś sposobność zobaczyć ławice brunatnych wodorostów. Od dwóch dni idziemy przez ten obszar oceanu. Sprzyjający wiatr niezmiennie pcha nas kursem 285°. Najpierw mijaliśmy niewielkie skupiska dziwnych, pływających roślin. Doświadczeni marynarze mówili: to z Mora Sargassowego, później powinno być ich znacznie więcej. Wodorosty rdzewiały w ciepłym słońcu. Teraz brniemy przez ich gęste smugi. Pęcherzyki powietrza, przyczepione do postrzępionych odgałęzień, mają kształt podobny do portugalskich winogron Sarga. Zapewniają wodorostom dodatnią pływalność. Ginące rośliny tracą je i osiadają na dnie. Te morskie winogrona unoszą ze sobą niewielkie stada małych krabów. Kraby, wyłowione z wody, uciekają bokiem, śmiesznie drepcząc. Morze Sargassowe rozciąga się między prądami Zatokowym, Kanaryjskim i Północnorównikowym. Zajmuje obszar od 23o do ok. 35o szerokości północnej i od 030° do ok. 068° długości zachodniej. W związku z sezonowymi zmianami przebiegu prądów, jego powierzchnia waha się od 6 do 7 mln km². Zgodnie z opowiadaniami marynarzy, panuje tu bezchmurna pogoda. Zdarzają się nawet obszary ciszy. Już teraz można zaobserwować znaczny spadek prędkości. DAR robi tylko 3,5 do 4 mil na godzinę. Minie więc jeszcze kilka dobrych dni, zanim przetniemy płynący na północ Golfsztrom.
Atlantyk, 25 maja, 1967 r. Szer. 31°50’N, dł. 046°30’W Monotonnie upływają dni podroży. Wloką się, zamknięte w ścisłym rozkładzie zajęć. Pracy jest wyjątkowo dużo i właściwie tylko ona pozwala nie myśleć o atrakcjach normalnego życia. Brzmi to paradoksalnie. Znaleźliśmy się na morzu, gnani nieprzezwyciężoną potrzebą wędrówki. Nie odpowiadał nam uregulowany tryb lądowej egzystencji. Każdy z nas w duchu pokpiwał z tuzinkowej masy „szczurów lądowych”. Nie przewidzieliśmy tylko jednego - sposobu przeżywania długiego odosobnienia. I właśnie teraz odkrywamy w sobie zadatki na typowych domatorów. Pogoda nie sprzyja pracy. Nad pokładem unosi się atmosfera gorącego, plażowego popołudnia. Słońce świeci bez przerwy i urąga założonym terminom poszczególnych etapów rejsu. Wygładza powierzchnie oceanu, a wiatr zawisa bezsilnie na masztach. Cisza. Statek kołysze się prawie w miejscu. Patrzę na beznadziejnie spokojny bezkres i denerwuje mnie widok Atlantyku - wielkiego jeziora. W ciągu ostatniej doby przeszliśmy tylko 55 mil. Jest jednak bardzo wątpliwe, czy tak spokojnie minie reszta podróży. Zbliżamy się do strefy ruchliwych niżów, zaznaczonej na mapach pogody czerwonym prostokątem. Kto wie, czy w najbliższych dniach nie spadnie nagle ciśnienie… Nie możemy sobie pozwolić na zwłokę w sztormowej pogodzie. Termin przybycia do Montrealu jest i tak już opóźniony. Piętnasty czerwca to górna granica zakończenia tej części rejsu. Tymczasem załoga i uczniowie mają pełne ręce roboty. Rozpoczęto wyklejanie międzypokładów linoleum. Jest to dosyć kosztowna i pracochłonna inwestycja. Efekt będzie jednak o wiele estetyczniejszy, niż gołe, nie zawsze czyste deski. W pełnym toku jest również malowanie wszystkich pomieszczeń i uszczelnianie zewnętrznego pokładu. Trzeba dołożyć wszelkich sił, żeby zdążyć z „wypucowaniem” statku na czas. Podobno „ostatnie pociągnięcia pędzlem” mają odbyć się podczas dodatkowego postoju na rzece Świętego Wawrzyńca.
Atlantyk, 28 maja, 1967 r. Szer. 35°50’N, dł. 052°30’W Ostatnie doby przyniosły w końcu przewidywane załamanie pogody. W piątek dokonano nagłej zmiany kursu. Statek ponownie zaczął iść w kierunku zachodnim. Wzmógł się wiatr. Zaniepokojony, poszedłem na mostek. Komunikat meteorologiczny donosił o powstaniu ośrodka niżowego, około 340 mil od półwyspu New Jersey. Niż oznaczał w rzeczywistości centrum sztormowe. Według prognozy miał przesuwać się w kierunku wschodnim. Wiatry bardzo silne, dochodzące do 55 węzłów. Zasięg oddziaływania przeszło 200 mil morskich. Idąc poprzednim kursem, weszlibyśmy w samo centrum nieprzyjemnej pogody. Oznaczałoby to kilkudniowe sztormowanie i dłuższą przerwę w pracy. Warunki atmosferyczne jednak systematycznie pogarszały się. Urosła porwana oceaniczna fala i zaczęła wdzierać się na pokład. Misio - olbrzymi, czarny wodołaz - obszczekiwał zajadle każdą nową porcję strumieni. Siedział cierpliwie przy szpringowej kluzie i czuwał nad bezpieczeństwem całej załogi. Wczoraj podciągnęliśmy na gordingach część postawionych w sobotę żagli. Zostały tylko górne i dolne marsle, sztaksle i kliwry na bukszprycie. Mimo wszystko, prędkość dochodziła chwilami do siedmiu węzłów. Burza rozpętała się na dobre dopiero dzisiaj. Około 700 mil od naszej pozycji powstał niewielki wyż i posłał ku istniejącemu już centrum niżu wiatry. Razem z nimi przypłynęły chmury i lunęły potoki szkwalistego deszczu. Najbardziej nieprzyjemny moment nadszedł na granicy zmiany wacht. Schodziła wachta „psia”, a ja obejmowałem tzw. „świtówkę”. Wyszedłem zaspany na pokład i miejsca otrzeźwiły mnie matowe poświaty błyskawic. DAR grzązł w ruchliwych dolinach, przechylając się nierównomiernie na boki. Trzeba było jak najszybciej zwinąć wszystkie sztaksle, kliwry i górne marsle. Potem wejść na reje i po morsku przymocować żagle cejzingami. Diabelska huśtawka na wysokiej rei raczej nie należy do przyjemności. Każdemu jest życie miłe, toteż mocno opieraliśmy się o nią biodrami w tnących smugach deszczu. Pokład wyglądał jak podłużna pestka wyrzucona w kałużę. Każdy też odetchnął, kiedy znaleźliśmy się znowu na dole. Pogoda poprawiła się nadspodziewanie szybko. Ustały zjadliwe szkwały i morze uspokoiło się nieco. O ósmej rano świeciło już nawet niepewne słońce. Tak więc zakończyliśmy trzeci tydzień podróży. Mamy poza sobą 2286 atlantyckich mil. Do ujścia rzeki Świętego Wawrzyńca pozostały jeszcze dwa tygodnie drogi.
Atlantyk, 28 maja, 1967 r. Szer. 38°40’N, dł. 054°20’W Nastroje załogi zmieniają się proporcjonalnie do ilości spędzonego w morzu czasu. Załoga DARU to oczywiście rufa - oficerowie i instruktorzy oraz kubryk - bosmani, marynarze i kucharz. Przedłużająca się podróż daje się we znaki, niezależnie od zajmowanego stanowiska. Stwarza poczucie bezsensownej wegetacji i ogranicza życie w zasadzie tylko do pracy i snu. Nawet jedzenie zaczyna wydawać się jednostajne i niesmaczne. Na zwykłych jednostkach handlowych marynarze próbują zaradzić temu w dość nieskrępowany sposób. Szukają pociechy w kieliszku, w pół radosnych, rozśpiewanych „kabinowych party”. Głośno wspominają także o zakłóceniach funkcji fizjologiczno-sercowych. Na DARZE, ze względu na obecność uczniów, należy jednak zachować pozory optymistycznej, niczym niezakłóconej egzystencji. Uczniowie to odrębna, krystalizująca się dopiero grupa. Rejs szkoleniowy jest pierwszym poważnym rejsem w życiu każdego z nich. Stanowi próbę i konfrontację marzeń z rzeczywistością. Długie dni morskiej tułaczki mierzone są jeszcze przez nich miarą romantycznej atrakcji. Nastrój rozdrażnienia pogłębia utrzymująca się długo niesprzyjająca pogoda. Uparcie węszymy jak najlepszą drogę wśród stada złośliwych niżów. Wyrastają niespodziewanie przed dziobem i zmuszają do częstych zmian kursu. Od Cieśniny Cabota dzieli nas zaledwie 600 mil. Przy prędkości siedmiu węzłów dystans ten powinniśmy pokonać w ciągu trzech i pół doby. Tymczasem trasa wydłuża się w nieskończoność. Nic dziwnego - robimy ostatnio od jednej do czterech mil na godzinę. Wczoraj, około godziny 16.00, sytuacja poprawiła się na krótko. Wiatr nagle zmienił kierunek i dmuchnął z południowego zachodu. Żagle zatrzeszczały w szwach i DAR ruszył, jak ukłuty ostrogą. Przez trzydzieści minut log wskazywał zawrotną liczbę trzynastu węzłów. Potem strzałka stopniowo przeszła na czternastkę, a na wieczornej wachcie osiągnęła prawie piętnaście. Absolutny rekord tegorocznego rejsu! Tak szybkiego przelotu nie mieliśmy nawet na Biskajach. Z lewej burty można było dojrzeć sylwetkę sztormującego statku. Niemal stał w miejscu, walcząc z wiatrem i falą. Ten sam wiatr gwizdał w wantach i wydymał dobroczynną mocą 2300 m² płótna. Siła podmuchów wzrastała z każdą godziną. Powoli doganiający nas sztorm stawał się coraz groźniejszy. Żal było zwijać prawie wszystkie żagle. Znowu pozostały tylko najniższe sztaksli dolne marsle. Potem zmieniliśmy kurs na 075o, odpowiedni do nowego kierunku wiatru. W ten sposób przetrwaliśmy resztę nocy. Dzisiaj rano przebrasowaliśmy reje na prawy hals. Wiatr uparcie trzyma się nordwestu i jedyna pociechą jest to, że znowu idziemy na Cabot Strait.
Cabot Strait, 6 czerwca, 1967 r. Gdyby na DARZE POMORZAistniało bocianie gniazdo, majtek mógłby okrzyknąć z góry - ZIEMIA! Z LEWEJ BURTY ZIEMIA! Epoka żaglowców, niestety, bezpowrotnie minęła. Wraz z nią uległo zapomnieniu wiele starych marynarskich zwyczajów. Wiele groźnych niebezpieczeństw utraciło swoją fatalną moc. Kto wie, jakby się wówczas skończyła nasza podróż przez Atlantyk. Sable Island, cmentarzysko Północnego Atlantyku, pochłonęła wiele tysięcy ofiar i gotowa jest w każdej chwili wykorzystać niesprzyjające warunki atmosferyczne. U jej zdradzieckich wybrzeży spoczywa przeszło pięćset wraków najrozmaitszych statków. Niegościnną wyspę mijaliśmy w odległości 210 mil. Dystans bezpieczny i wytyczony przez kurs na Zatokę Świętego Wawrzyńca. Dzisiaj, od wczesnych godzin porannych, można zobaczyć na trawersie zarysy niewielkiej wysepki Sant Paul. Zacieśnia ona wąskie gardło między Nową Funlandią a Nową Szkocją. Zmienny wiatr od obu lądów zmusza do ciągłego brasowania rei. „Dar” opornie przecina gęstą masę wody. Wraz z wejściem w obszar Zatoki Świętego Wawrzyńca gwałtownie pogorszyła się pogoda. Siąpi bezustannie deszcz i nawet Misio nie oszczekuje obejmujących wachty chłopaków. Z ulgą witamy pierwsze od trzech tygodni ptaki. Pojawiają się różnobarwne i siedząc na pokładzie, mokną w wilgotnych strużkach. Z ulgą żegnamy tasiemcowaty łańcuch przebytej drogi. Bliska perspektywa portu kusi krótkotrwałą zmianą trybu życia. Powraca apetyt i jest prawie tak, jak przed powrotem do kraju. Od Montrealu dzieli nas jeszcze tydzień spokojnej podróży. Jutro zwiniemy żagle i dalej, rzeką, popłyniemy już pod silnikiem.
|
|
|
|
|
|
Zainteresowanych innymi moimi wspomnieniami odsyłam do książki „Mile morskie”, wydanej w formie e-booka w wydawnictwie e-bookowo.pl
|
|
|
Opublikowano 26 maja 2018 roku
|
|
|
_________________________________________________________________________________________ Facta Nautica dr Piotr Mierzejewski -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|